Miało to być jakieś coś z filmowcami i pismakami. Sojusz taki, w jakimś celu. Stawił się reporter o zasłużenie głośnym nazwisku, które pamiętam, było parę innych zacnych osób, piszących, kręcących, których nie pamiętam… Cóż, spotkanie zdominował Mistrz. Miał autorytetem swoim rzecz ogrzać i dać wszystkim nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Nie wyszło wprawdzie, ale to jest zupełnie nieistotne. Istotne jest to, że uścisnąłem rękę Mistrza, a on do mnie przemówił.

     Jasne, widziałem go wcześniej parę razy. Owszem, uważało się – ja na przykład - że jego mistrzostwo było bezdyskusyjne już tylko kiedyś, ale…


Czy ja na to spotkanie trafiłem wcześniej? Czy inni się spóźniali? Wiem, że byłem ja i może jeszcze ze dwie, trzy nieznane mi osoby, kiedy przyszedł. Stoły ułożone w kwadrat, dużo pustych krzeseł. Było chyba gorąco, popijaliśmy wodę w niewygodnej ciszy i – sobie wszedł. Nie było wyjścia, musieliśmy się przywitać.

     Wyciągnąłem rękę, podając swoje nazwisko. Czułem się jak idiota. Uścisnął mi rękę – Andrzej Wajda – mruknął, czytelnie. Wtedy to już poczułem się jak idiota kompletny. Ale to, to było nic. Bo on - chyba dłonie nasze ciągle były splecione – dołożył jeszcze zdanie. Jedno, krótkie. Ale co to było za zdanie! Mistrzowskie! Niby dowcipne, niby skromne… Wymagało reakcji. Koniecznie, tak było zbudowane. A reakcja mogła być tylko dwojakiego rodzaju, żadnej trzeciej drogi ani półcieni: Albo, poprzez pozytywnie zawstydzenie i wymuszony, choć niekoniecznie przecież wymuszony, uśmiech, mogła być hołdem oddanym mistrzowi, albo – nie. I wystarczyło tylko zawstydzić się nie tak, albo nie zawstydzić, nie uśmiechnąć, albo uśmiechnąć się półgębkiem, głupio, głupkowato, oschle (mnie chyba tak wyszło) lub w ogóle nic nie zrobić – i już się było oznaczonym. Element niepewny.

     Nie pamiętam dokładnie zdania. To znaczy tak nim, tym zdaniem i nim poprzez zdanie, byłem zszokowany – że on, do mnie, może coś takiego w ogóle, i w taki sposób – że ledwie tam się jakoś znalazłem i wyszedłem żywy. Zdanie tłukło mi się po czaszce przez całe zasrane spotkanie, wydawało się, że tłuc się będzie do końca dni moich, miałem je, mimo to, zapisać, ale… Czar zdania polegał również na jego ulotności. Pozornej banalności, przez to ulotności.

– Mnie też mówili, że mam talent? – Nie, to nie mogło być tak. Coś blisko, ale tak nie. „Też” tam nie padło. Na pewno.