Ach te moje Jarociny, przereklamowane…

Za pierwszym razem było nawet fajnie, spadła bibilijna ulewa, a pole namiotowe zrobili na ściernisku. Ryjąc ze śmiechu zwalaliśmy się z kumplami z dziurawego materaca, do którego podchodziła woda. A potem było błoto i jak na Woodstock. I to bez ustawki.

     Za ostatnim razem przemykałem już tylko obrzeżami. Byle dalej od dużej sceny. Na obrzeżach coś mnie jeszcze czasem potrafiło zająć. Taki Słoma, bębny, fujarki jakieś…

Byle dalej od dużej sceny również dlatego, że tam generalnie była napierdalanka. Zwykle nie jakaś krwawa, ale nieustanna. Na przykład zwyczajem festiwalowym było rzucanie w ludzi mlekiem. Robili wtedy mleko w plastikowych workach, wypijało się trochę, a reszta leciała, przeważnie z tyłu do przodu, pod scenę, z poleceniem, żeby siadać. A pod sceną najbardziej rozrabiały punki. Strasznie były upierdliwe. Ale, cóż – musiały! - Punk musi być agresywny – cierpliwie tłumaczył mi jeden – ma to w ideologii.

     A ja tam wolałem hipów. Make love, peace, not war i takie tam. Szczególnie make love mi odpowiadało ideologicznie.


No i raz, o coś tam poszło, napierdalnka zrobiła się poważna, i krwawa. I jeszcze większa. Bitwa cała rozgorzała! Starli się hipole z punkami, całe szeregi, nieregularne, ale zawzięte, i liczne, i… Aż się kurzyło, tak się napierdalali, i tylko wrzask, i kwik ranionych… I zepchnęli kudłaci skórzastych do odwrotu! Do ucieczki zmusili, upokorzyli normalnie, nie pomogły pieszczochy i glany. Zwycięstwo, zwycięstwo!

I wtedy – zobaczyłem…


Nad pobojowiskiem pełnym trupów wzniósł się ogromny, biały dość, z prześcieradła używanego sztandar. A na nim czarna, odręczna acz dumna falowała - pacyfa…