- Nie… To jest film artystyczny, nie…
- Może troszkę – próbowałem się bronić – gdzieś tam…
- Nie! Artystyczny film, ja w to nie wchodzę. Raz dałem się namówić – tu rzucił tytuł, o którym nie słyszałem – no, i straciłem dwa miliony. – Kropka i spojrzał mi w oczy. Niby obojętnie.
Słodziak. Zdecydowana większość populacji nie mogła stracić dwóch milionów, bo ich nie miała. A on miał.
Przez lata zaledwie znaliśmy się. Jednak łączyła nas całkiem intensywna, choć bardzo subtelna, dyskretna, powiedziałbym nawet, choć brzmi to fatalnie, zwiewna relacja. Krótko mówiąc, obrabiał mi dupę.
Dziś już wiem, że nie było to wynikiem jakiejś urazy, złośliwości, czy szczególnego traktowania. Po prostu, oni tak mają. Albo jesteś z nami, albo nie. W ten sposób świat – niektórzy z nich używają w tym miejscu słowa „rynek” – dzieli się na dwie części, naszą i nie naszą, czyli obcą i wrogą. Naszą część budujemy solidarnie, wspierając się, czyli naszych, nawzajem. Część wrogą, nie naszych, tępimy przy każdej okazji. Bez uniesień i spektakularnej masakry, ale za to konsekwentnie. Tak poznałem pierwszy sekret jego sukcesu.
Sekret drugi – tu nadal moja skromna osoba jest materiałem poglądowym – polegał na tym, że umiał być elastyczny. Ci, którzy tego nie umieją stają się tępi, uparci i przewidywalni. A on lubił się dogadywać i ważył, czy elastyczność, rozciągliwość nawet, się opłaci, czy gra jest warta świeczki. Zwykle była warta, ale czasem – nie.
Mój przypadek znalazł się w pierwszym zbiorze. Innymi słowy, na pewnym etapie, po latach, mogłem okazać się potrzebny. I tak poznałem trzeci sekret jego sukcesu.
Wspólny interes wymagał - nazwijmy to tak, umownie – spotkania z klientem, w innym mieście. Pojechaliśmy jego samochodem.
- W środku ma największy silnik! – rzucił, widząc, że ta jego bryka nie robi na mnie wrażenia. Bo była spora, choć nie duża, ładna, choć nie piękna, elegancka, ale jednak banalna. Ja zresztą nie to miałem w głowie.
Chodziło o to, że wyprawa miała nam zająć część popołudnia i cały wieczór, aż do późna. Krótko mówiąc, pora kolacji. Biorąc pod uwagę charakter naszego spotkania, nic nie wskazywało, że zjemy tę kolację z klientem. Zastanawiałem się jak on to rozwiąże. Jaką kuchnię zaproponuje? Weźmie mnie do jakiejś wypasionej knajpy? Znowu będzie się popisywać? Nie chciałem, żeby przesadził. Nie lubię jak mi się stawia. Zawsze to jakoś tam umniejszające, a przecież gdybym chciał płacić za siebie, wyszłoby to idiotycznie. A może powie, żebym to ja wybrał? To by było niezłe rozwiązanie, najlepsze moim zdaniem. Wybrałbym jakiś środek, skromny, ale godny… Na przykład… Hindusów?
Okazało się – wyjeżdżaliśmy już z miasta - że myśli o tym samym.
- Wiesz – zaczął cicho, ostrożnie, jakby skrępowany – słyszałem, wiesz, że teraz są podobno rewelacyjne zestawy w McDonaldzie.
Nie było tej kolacji. Nikt nie był głodny.