Siedziałem w knajpie już przed południem, kiedy - wszedł on. Chwiejnie. Jak sucha, sztywniejąca ściera - jeszcze napruty, a już na kacu. Spragniony czepiał się baru. Zobaczył mnie, ale zdecydował nie poznać.
Nie byłem zaskoczony. Naszą znajomość zdeterminowało pewne zdarzenie. Sprzed paru lat. Drobne, przelotne, właściwie - nic.
Nie miał nic do powiedzenia. I to nawet bardzo nic, ale, jako że był artystą, uznał, że coś w tym musi być.
- Wchodzi aktor, staje i… NIC nie robi!
- Nic?
- Nic.
- Tak całkiem nic?
- Nic. Kompletnie!
Z tej nicości mnożonej, czy dzielonej, przez nicość miało wszakże coś pozostać. Mianowicie:
Scena.
On.
I oklaski. (Plus oczywiście pewne wygrodzenie.)
Jednak - niepewność się jakaś wkradła? Że jednak szklanka nie tylko do połowy, ale i od połowy pusta?
Więc pyta mnie, co ja na to. Na to jego nic.
- No i co? Co myślisz?
A ja na to -