Siedziałem w knajpie już wcześnie rano, kiedy - on wszedł. Chwiejnie. Jak sucha, sztywniejąca ściera - jeszcze napruty, a już na kacu. Spragniony czepiał się baru. Zobaczył mnie, ale zdecydował nie poznać.

     Naszą znajomość determinowało pewne zdarzenie. Sprzed paru lat. Drobne, przelotne, właściwie - nic.

Nie miał nic do powiedzenia. I to nawet bardzo nic, nic w ogóle, ale, jako że był artystą, uznał, że coś w tym musi być. Z tej nicości mnożonej, czy dzielonej, przez nicość miało coś pozostać. Mianowicie:

Scena.

On.

I oklaski. 

     Jednak - niepewność się jakaś wkradła? Że jednak szklanka nie tylko do połowy, ale i od połowy pusta? 

     Więc pyta mnie raz, co ja na to. Na to jego nic. A ja na to -