13 Oct

Taki, ot, kawałek łańcuszka:

Córka ma “Pana Tadeusza” za lekturę więc, pomyślałem, przypomnę sobie. Aj tam, przypomnę - tak naprawdę, w całości, ciągiem, jeszcze mi się nie zdarzyło. Wiem, znam oczywiście, księgę tę czy tamtą badałem, świadom jestem i kompetentny, ale… No już mniejsza. Czytam, czytam – tak, wiedziałem, zajebista książka. Widzę jednak, że to lepiej mieć na karku te swoje pięć dych z hakiem i całą nabraną do tego czasu świadomość całokształu, żeby takim “Panem Tadeuszem” cieszyć się jako właśnie – świetną, wspaniałą książką po prostu, naprawdę.

     Córka za to, widzę, brnie przez poemat, epopeję narodową obowiązkową, ratunku szuka, YouTuba wzywa, walczy, cierpi… I coś mnie podkusiło – sugestia polonistki pewnej, odartej ze złudzeń co do tego jak rośnie dystans do tych pagórków leśnych i łąk zielonych – żeby pomóc córce filmem Wajdy. Ja ten film ciężko swego czasu przeżyłem, ale to było, właśnie - swego czasu. Dwadzieścia trzy lata temu. Może więc perspektywa inna i czasu upływ, okoliczności szkolne łagodzące – krótko mówiąc, postanowiłem zaryzykować…

     Głupi.

     Ależ to jest okropne! Brzydkie, niechlujne, niespójne, byle jakie. Nie wymyślone, nie napisane, nie zmontowane. Lepione, rwane (scena z niedżwiedziem, no nie wiem, słów brak, rekord jakiś, Księga Guinnessa). Nawet ktoś, kto z uczniowskiego obowiązku chciałby samą treść załapać – nic nie załapie, nic nie skuma. Rozłazi się to, pełznie we wszystkie strony, nudzi, odpycha. Aktorzy – puszczeni. Przewidywalni jak szczękościsk Olbrychskiego i przeciąganie Lindy. Jedna Szapałowska, naprawdę cudna, i ABC (Bachleda-Curuś) – jak one się na tym tle ocaliły?! A, no przecież - na  t y m  tle. Bo nie tylko przygotowane, ale i śliczne, a reszta, wszystko - brzydkie! Brzydkie właśnie! Brzydkie! Te zdjęcia – zgroza, wulgarne wręcz. Kontrasty – poza skalą, czysta perwersja. Scenografia - dno, dykta i Cepelia. Drugi plan – ręce opadają. Wojsko maszeruje, ujęcia się dublują, ziewający statyści licealiści papatrują w kamerę, bocian jakiś lata, i znowu lata, i znowu, kurwa, lata - rany boskie! Kicz!

Nie chodzi o to, żeby się nad Wajdą pastwić jednak gwałt, i to niezwykle brutalny, na Mickiewiczu popełnił, to fakt. I ten gwałt odtwarza się rok w rok, szerzy się w szkołach jak Polska długa i szeroka, siejąc wstręt do Mickiewicza i do Wajdy samego. Inna rzecz, że i pomysł, by dzisiejsi uczniowie klas ósmych, dzieci YT i Netflixa, przyswajali całego "PT" jest zwyczajnie bezsensowny - pięć dobrze wybranych fragmentów, trochę cytatów, dobre streszczenie, omówienie dałyby o niebo lepszy skutek. Niemniej pytanie jest tym bardziej ważne, a brzmi – dlaczego? Jak to się stało, że takim gniotem Wajda nas obrzucił?

Odpowiedź jest prosta. Objaśnia ją, na zasadzie przeciewieństwa, przykład ostatniego dobrego filmu Wajdy, „Kroniki wypadków miłosnych”. „Kronika” to nie tylko film o miłości, ale i film – z miłości. Czy chcę przez to powiedzieć, że ten, jak stale przypomina Magazyn SFP, romantyk polskiego kina nie pokochał „Pana Tadeusza”? Otóż, nie pokochał. Może mu się wydawało, ale nie. Film „Pan Tadeusz” powstał z miłości, ale do pieniędzy. 

Bukowski napisał kiedyś tak: 

Jedzenie koi nerwy i duszę. Odwaga bierze się z brzucha – cała reszta to desperacja. 

Ciekawe, jeśli spróbować spojrzeć przez takie szkiełko na film „Pan Tadeusz”. Bo trzeba jednak odwagi, żeby tak obrzydzić jedną z najlepszych pozycji naszej literatury.


Złota myśl Bukowskiego nie tłumaczy jednak wszystkiego (pisze o sobie, wiadomo). A film, czy cokolwiek, wcale nie musi powstawać z miłości. Z miłości do pieniędzy też można zrobić coś dobrego, ale  z r o b i ć - samo się nigdy nie zrobi. (Film "Pan Tadeusz" powstał według staropolskiego przepisu, obśmianego nie gdzie indziej, a właśnie w "Panu Tadeuszu"; że wystarczy wziąć lekturę, Wajdę i - "jakoś to będzie".)

     Wie o tym na przykład taki Twardoch, człowiek sukcesu, niewątpliwie sprawny i pracowity - a mówię to na podstawie jedynie trzech jego książek (przeczytałem o dwie za dużo; kwestia kolejności – najpierw trafiła się obiecująca Morfina, potem trafiło się i zaskoczyło swoim poziomem Królestwo, więc, żeby sprawdzić, sięgnąłem po Króla). Nie chcę przez to powiedzieć, że Twardoch pisze wyłącznie z miłości do pieniędzy. Owszem, pisze z miłości do pieniędzy – to taki pisarz detalista, z całą uroczą dwuznacznością tego określenia - ale nie wyłącznie. On pisze przede wszystkim z nienawiści. 

           Dlaczego nie, każdy powód może być dobry. Leni Riefenstahl kręciła piękne filmy z miłości do Hitlera, Olga Chajdas zrobiła świetną „Ninę” z nienawiści do mężczyzn itd. To kwestia kontekstu.

     Pisanie z nienawiści może się jednak obrócić przeciw autorowi, i to w najbardziej niespodziewany, bolesny nawet sposób, sam widziałem. A było to tak: Parę miesięcy temu znajomy zaciągnął mnie (miał wejściówki) na monodram do tekstu Twardocha, w warszawskim Studio. Było to generalnie o samym Twardochu i tenże Twardoch pod koniec leci już bez trzymanki: - Nienawidzę was! – ryczy. Warszawka bije brawo. – Dobrze, że wam spalili to miasto! – Warszawka głośniej bije brawo. – Nienawidzę was, waszego miasta, waszego kraju i waszych pierodolonych dzieci – Burza oklasków, wszyscy wstają, ekstaza. – Pierdolę, pierdolę, że ja pierdolę!! I wszystkich was zapierdolę tym oto moim ogromnym kutasem!!! – Kobiety wyją, te z pierwszych rzędów rzucają się na kolana i… 

     Oj, stop, dosyć. Fakt jednak, że Twardoch okazał się zupełnie bezsilny. Flak, przekłuta piłka. Tak zwana gumianka.

     A wracając do Mickiewicza. Okazuje się, że można być krytycznym wobec swoich, i to bardzo, bardzo nawet – bo taki jest Mickiewicz wobec szlachty i Polski w „Panu Tadeuszu” – a przy tym ciągle swoich kochać i swoim się zachwycać. Że to już demode? A skąd! Rzecz nazywa się Zapiski na biletach, chodziło to za mną od… 

– wystarczy.