Ojciec przysłał go, żeby pilnował interesu. I pilnował. Jednak nie, że zadzierał nosa czy coś, nie. Nic z tych rzeczy. Spoufalał się. Przeklinał ze wszystkimi, żartował, pozwalał żartować z siebie. Sprawdzał. Badał. Nadstawiał uszu. I tylko czasem już nie mógł wytrzymać i rzucał tak jakoś na stronie, jeszcze chichocząc, szeptem, z zaskoczki - Przecież to wszystko moje...

No właśnie. Wszyscy to wiedzieli. I bali się. O to chodziło. 

Ale były plotki. Wiedział, że są, że będą, więc niektóre sam potwierdzał. Taka ucieczka do przodu. I tak opowiedział mi kiedyś jak go wyrzucili ze szkoły filmowej. Tej samej, do której go nie przyjęli. 

Wyrzucił go Iksiński. Zawziął się, chuj. Wszystko przez Iksińskiego. Całe życie spieprzone. Marzenia, wszystko. Najpierw go nie chciał w tej szkole, to przez niego nie zdał. A kiedy już w szkole się znalazł, Iksiński, chuj, zrobił wszystko, ale to wszystko, żeby go wyrzucili. No i go wyrzucili. Iksiński go wyrzucił. Ale najlepsze, zupełnie niezapomniane było to, co stało się pomiędzy. Pomiędzy tym jak go Iksiński najpierw w szkole nie chciał, a tym jak go później z niej wyrzucił. 

- Pogadałem z ojcem. – Tu krótka pauza i, nagle, uśmiech. Spontaniczny, czysty, uśmiech kochającego syna. Sama miłość. I na tym uśmiechu następne dwa słowa, kluczowe, odrobinę przeciągnięte, niby od niechcenia, leniwie wypowiedziane, a tak naprawdę wypieszczone: 

- Jeden telefon…

I pointa już dla kontrastu rzeczowo, krótko, bo to przecież oczywiste - Następnego dnia byłem przyjęty. 

Jeden telefon. Wręcz zanurzył się w tej frazie. Oblała go ciepłem, kojącym, błogim, bezpiecznym jak wody płodowe. Ale mało, że miłość i wody płodowe. To była duma. Bezgraniczna.