Opozycja antyrepublikańska rosła w siłę. Fala protestów wzbierała, szczytowała, a tej letniej nocy wypadał jej pik absolutny. Rozlew krwi był niemal pewny. Ten występ, wtedy, tam, był samobójstwem. Egzekucją, stosem, całopalniem, jak się od razu okazało. Zenitem, nocą świętojańską, osią Stonehenge, jak się miało okazać za chwilę. Rytuał, ołtarz, ofiara, kapłan. On.
Nie byli zupełnie sami. Jakaś setka wiernych przyjechała z zupełnie innej bajki i wcisnęła się pod scenę. A niechby ich było i parę setek – nic! Republikanów przywitał ryk dwudziestotysięcznej, miażdżącej większości – podbity tłem z nieczytelnych krzyków skandowanych przez wiernych: – Won stą…!!! – grzmiało. – Wy-pier-dalać… - dudniło.
A oni nie. On nie. Opozycją się stali.
Więc - poleciało na scenę wszystko. Mleko w torebkach, pomidory, bunt leciał, młodość, demokracja, legendy, racje leciały, większość! Wszyscy lecieli!
A on nic. A oni nic. Szykują się do grania jakby zmianę właśnie zaczynali. Więc – wstali już wszyscy, i huragan, bluzg, kurwy, czarownice, pizdy w diabły i chuje jebane żyletki…
Wtedy na brzeg wyszedł on. Spojrzał na morze ściśniętych łbów hardo, z pogardą, nie zważając na pociski, z których niektóre, owszem, trafiały i w niego. Potem stanął u swojego klawisza, na którym coś lecącego rozsmarowało się. – Potrzebuję jakieś szmaty – rzucił przez mikrofon – może któreś z was tu przyjdzie? – Większość przygniatająca zawyła, ale… słabiej jakby? Bo on już wytarł czymś klawisz… Nie! Nie czymś. Tymi słowami, motłochem tym przetarł klawisz swój. I zagrali. I to całkiem nowy program, z zero hitów. W czerwonym świetle zrobili się czarno-czerwoni.
Po dwóch godzinach dwadzieścia tysięcy stało nadal, bijąc brawo i pokłony, upokorzeniem swym oczyszczone.
Przemknąłem jak duch animowany pod barierkami. Musiałem mu to powiedzieć.
Uwinąłem się. Dopiero schodził schodkami z tyłu sceny. Jeszcze tam go dopadłem, zziajany wyciągnąłem dłoń.
- Gratuluję koncertu! – choć nie jestem fanem republikanów – wypaliłem.
Tak właśnie wypaliłem. Dokładnie. Zastrzegłem. Bo chciałem, żeby tym bardziej docenił. Że to nie byle fan jakiś przyczajony, ale ktoś myślący niezależnie i w krytycyzmie swoim sprawiedliwy. Bo czyż docenionym być przez wroga, a jeśli nawet nie przez wroga to przynajmniej przez neutralność czyjąś, obiektywizm chłodny (jeśli nie fachowość wręcz) nie jest prawdziwą miarą prawdziwej wielkości?! No jest, oczywiście, kurwa, że jest. Któż ma to skumać jak nie on, że ja – ja! – ja mu hołd nieomal składam, mimo że…
- …nie jestem fanem republikanów. – Ujął dłoń moją, drgającą jeszcze świeżym podnieceniem, w dłoń swoją, białą i wiotką, mruknął – To żałuj. – Wyminął mnie zgrabnie i tyle go widziałem.