- Kino zawsze jest sztuką!!! - wrzasnął i podskoczył z krzesła. Czerny, ptaszyskowaty, pulchny. Złożył ręce jak do modlitwy, rozłożył, pomachał, przycisnął do serca, znów pomachał, poskubał brodę… I nie przestawał tak - kiedy już wykładał czym sztuka jest, czym nie jest, i tak dalej.

     Mnie wcisnęło w fotel. Bo to ja, przed malutką sekundeczką, powiedziałem coś innego, strasznego, odwrotnego nawet poniekąd…

- Kino bywa sztuką tylko czasami…

     Za chwilę miałem pomyśleć, że tamten tylko na to czekał. Jego najszczersze oburzenie kipiało od satysfakcji.

- Kino zawsze jest sztuką!!! - krzyk pourywał nam głowy. Obiegł kulę ziemską i powrócił, rykoszetem, bumerangiem, bananem. Potem nagle zrobiło się cicho i tylko hen, hen, za oknem, po parku, niosło się echem odbijane objawienie.

Mimo wszystko, nie mogłem tego rozgryźć.

Po jakimś czasie zauważyłem, że w jego filmach regularnie pojawiają się ludzie, którzy - raczej ni z tego ni z owego - zaczynają krzyczeć i wić się w konwulsjach. Co ten wrzask miał znaczyć, zastanawiałem się. Co oni wykrzykują właściwie? O co im chodzi?! O co tu w ogóle kaman! Po co się tak drzeć!!!

Nie mogłem tego rozgryźć, a krzyk wydawał mi się dziwnie, irytująco wręcz znajomy.

Aż… rozgryzłem.

     I nie to, że było bez smaku albo że niesmak. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Był… sam smak. Sam, samiuteńki, czysty, eter taki, niematerialny…

     I teraz już nie wiem – jak tak, to co ja rozgryzłem?